- Nie wiem. Myślałem, że ty coś
zaproponujesz. - zmierzył mnie niechętnym spojrzeniem.
Odwdzięczyłam się tym samym. - W końcu to ty mnie zaprosiłaś...
- No co ty nie powiesz? I może
jeszcze jak pójdziemy do knajpy to mam za ciebie płacić?! -
oburzyłam się. Co jak co, ale nie mam aż tyle kasy, żeby płacić
za jego wygórowane zamówienia (znając moje szczęście to za
jednego jego drinka nie wypłaciłabym się do końca roku).
- Nie pójdziemy do knajpy. Nie
wytrzymałabyś trzech kolejek. - rzucił sucho kapitan.
- Zamknij mordę! Wytrzymałam
osiemnaście kolejek pijąc równo z kapitanem Kyōraku! - walnęłam
go w plecy. A raczej miałam taki zamiar. Zgred zdążył się
odwrócić i złapać moją rękę w połowie drogi.
- Ja wytrzymuję pięćdziesiąt i
się nie chwalę.
- A co to właśnie było?!
Pochwaliłeś się! - gdyby Kuchiki był bazyliszkiem byłabym
martwa dobre kilkadziesiąt razy. Puścił mnie i odwrócił się.
- Chodź. Znam miłe miejsce. -
ruszył przodem. Spojrzałam na niego podejrzliwie. Chyba właśnie
sprawdzał się czarny scenariusz. - Jest tanio. I jeśli się boisz
to ja stawiam.
- Każdy płaci za siebie. -
dogoniłam go. Wzruszył ramionami.
***
Boże, za co?
Czym ja sobie na to zasłużyłam...
Trzeci raz przeszukiwałam kieszenie, ale portmonetki nie znalazłam.
Mówi się trudno.
- Wobec tego
dzisiaj mam dietę. - wzruszyłam ramionami. Wstałam i zebrałam
swoje rzeczy. - Poczekam na zewnątrz. - brunet złapał mnie za
nadgarstek i gestem kazał usiąść.
- Na co masz
ochotę? - podał mi kartę dań.
-
Nie
jestem głodna. - burknęłam. Jakby na złość mój żołądek
stwierdził co innego i zameldował o tym głośno. Boże...
- Nie chcę nic, serio. - odwróciłam wzrok spoglądając przez
okno. Przecież nie będę jeść na jego koszt. Nie po to
mówiłam, że każdy płaci za siebie żeby teraz na nim żerować.
Mam swoją dumę. Szlachcic
jednak nie zrezygnował i wciąż trzymał menu w wyciągniętej
ręce.
- Nie marszcz
się, bo ci tak zostanie.
- To miał być
komplement czy obelga? - syknęłam wściekła. Kuchiki westchnął
i rozłożył przede mną kartę. Rzuciłam okiem i pożałowałam
tego prawie natychmiast. Przed moimi oczami rozjarzyła się niczym
neon jedna nazwa: spaghetti carbonara. Po chwili spojrzałam w bok,
na cenę. Przeżyłam kontrolowany zawał. Jeśli taką kwotę on
nazywa „małą” to chyba nie wie ile pensji dostaje oficer.
Musiałabym pracować bez wytchnienia cały kwartał i dodatkowo
brać nadgodziny żeby zapłacić za tą carbonarę.
- Masz pięć
minut. Jeśli sama czegoś nie wybierzesz to ja zamówię za ciebie.
Tylko uprzedzam: jem ostre potrawy.
- Wobec tego
zamów mi wodę. - mruknęłam cicho, spuszczając głowę. Miałam
ochotę na spaghetti jakie tutaj oferowali, ale bez kasy to niewiele
mogę. Nie dopuszczałam do siebie myśli jak droga będzie ta woda.
- Trzy minuty.
-
Powiedziałam
już, że chcę wodę. - zacisnęłam pięści. Duma
albo żarcie? Kiepski wybór, maleńka. Nie pomagasz, Hiyakuma.
- Dwie i pół minuty. - westchnęłam i pokręciłam głową. -
Fuyumi. Sama kiedyś powiedziałaś, że jestem bogaty. Czemu nie
korzystasz kiedy ci się to oferuje?
- To jakaś forma podrywu? Sorry, ale nie trafiłeś. Nie lecę na
kasę. - zebrałam swoje rzeczy i wyszłam z lokalu. Nie
przejmowałam się, że ludzie patrzą na mnie jak na wariatkę.
Brunet siedział jak wryty, najprawdopodobniej nie spodziewał się
takiego obrotu sprawy.
-
Ona
zrezygnowała z randki z kapitanem Kuchikim... Ja na jej miejscu
korzystałabym ile wlezie... - dwie shinigami z ósmego oddziału
patrzyły na mnie niczym na jakieś dziwadło.
No tak, bo faceta trzeba doić z kasy ile wlezie... Według
jej logiki to chyba trzeba go doić dopóki tą kasę ma. Trafiłeś w sedno Hiya-chan. Ja tak nie potrafię.
Szybkim
krokiem ruszyłam przed siebie, do miejsca zwanego „im dalej tym
lepiej”. Po dłuższej chwili dotarłam w okolice jakiegoś
urwiska. Trafniejszym określeniem byłby klif, ale klify schodzą do
morza, nie do jeziora. Nigdzie nie wyczuwałam reiatsu Kuchikiego, a
to było najważniejsze. Położyłam się na brzuchu kładąc brodę
na złączonych dłoniach przy krawędzi urwiska. Mogłam spokojnie
patrzeć zarówno przed siebie jak i w dół. Zamknęłam oczy i
oddałam się rozmyślaniom czy można już wracać do domu. Nagła
myśl przeszyła mnie na wylot. Nikt
nie pilnuje Kuchikiego! Przecież on mógł się po prostu wrócić
do szpitala. Cholera!
Podniosłam się i ruszyłam biegiem w kierunku bramy do Dworu
Czystych Dusz. Przez moje niemyślenie szykuje się wpadka. Że
też nie umiem się pohamować od komentarzy i fochów. Trzeba było
przełknąć dumę i coś zamówić... Wyrzucałam sobie szukając wzrokiem w tłumie ludzi znajomej
sylwetki kapitana. Jego reiatsu też było niewyczuwalne. Oparłam
się ręką o najbliższy budynek. Drugą uderzyłam się w czoło.
- Idiotka ze mnie. - wyszeptałam próbując uspokoić oddech po
długim biegu.
- Nie powinnaś tak o sobie mówić. - na mojej głowie wylądowało
gorące pudełko. Odruchowo je chwyciłam, żeby nie spadło.
Odwróciłam się uspokojona, w końcu Kuchiki nie ruszył sam do
szpitala. - Jak na tak młodą osobę jesteś całkiem rozsądna.
- Nie poprawiasz mi humoru tymi komentarzami.
- To był komplement. Większość ze znanych mi kobiet uwielbia moje
pieniądze albo tytuł. Albo i jedno i drugie. Ty się wyróżniasz
w tym tłumie. Trzymaj. - podał mi plastikowe sztućce i ruszył w
kierunku z którego ledwo co przybiegłam. - Znalazłaś już
urwisko, prawda? - patrzyłam zdziwiona to na niego to na trzymane
pudełko. Po krótkiej chwili zajarzyłam fakty.
- Zabiję cię, Kuchiki! Ja się za to nie wypłacę do końca
kwartału! - zbył mnie machnięciem ręki. Chcąc nie chcąc
ruszyłam za nim, w końcu miałam go pilnować. - Mówię coś!
Choćbym się miała zaharować...
- Rozłożę ci to na raty, skoro tak się upierasz. Doskonale wiem
ile zarabiasz i dlatego zaproponowałem tą restaurację.
- Tylko po to, żeby zobaczyć moją minę po tym jak przeliczę sobie
ile muszę pracować na jeden posiłek?! - wrzeszczałam wściekła.
- Taniej by wyszło kupić składniki i samej coś sobie ugotować.
- dodałam odrobinę ciszej. W końcu udało mi się go dogonić.
- Więc umówmy się tak: ugotujesz mi coś kilka razy i będziemy
kwita. Pasuje ci to? - spojrzał ma mnie. Może mi się wydawało,
ale przez krótką chwilę widziałam jego uśmiech. Dziwne.
-
Chyba
nie mam wyjścia. - spojrzałam ponuro przed siebie. Byliśmy
niedaleko urwiska. - Co lubisz jeść? Poza tym, że po zjedzeniu
chcesz srać żyletkami... - tym razem naprawdę się uśmiechnął.
Boziuu... On ma
gorączkę! Albo ja mam majaki...
- Może być cokolwiek byle ostre. - wzruszył ramionami. - Jakoś nie
mam ulubionej potrawy. Ty za to wydajesz się kochać makaron.
- Tylko spaghetti. - burknęłam.
- Więc chyba nie trafiłem. Byłem pewny, że patrzysz na carbonarę.
- To też jest spaghetti. - wyjaśniłam. Po ponownym przeanalizowaniu
jego wypowiedzi zatrzymałam się. - Czekaj, nie mów mi, że
kupiłeś...
-
Carbonarę.
Dużą porcję. - jęknęłam żałośnie. Duża porcja była dwa
razy droższa. I
teraz muszę pracować przez ponad pół roku, żeby oddać mu kasę.. Oby tylko nie naliczał odsetek. - Przecież mówię, że nie musisz oddawać tych pieniędzy.
Potraktuj to jako prezent.
- Jedzenia nie daje się w prezencie. Jedynym wyjątkiem są słodycze.
Po drugie nie cierpię takich drogich prezentów. Później czuję
się zobowiązana dać coś równie drogiego. A na to mnie nie stać.
- skwitowałam kwaśno.
- Koniec tematu Fuyumi. - mężczyzna pociągnął mnie delikatnie za
rękaw szaty. Nie zareagowałam zajęta przeliczaniem ceny
niepozornego pojemnika w moich rękach na liczbę przepracowanych
godzin.
-
O
zgrozo... - pobladłam i usiadłam na ziemi. - 10 miesięcy ciężkich
robót. Plus kilka nadprogramowych misji, żeby starczyło na życie.
- jęknęłam żałośnie i zaczęłam się kiwać w przód i w tył.
Po chwili odrobinę oprzytomniałam. Spojrzałam przerażona na
pochylającego się nade mną kapitana i zapytałam cicho. - Ale nie
naliczasz odsetek, prawda? - po tych słowach zemdlałam.
Kiedy obudziłam się okazało się, że moja głowa leży na jego
udach, a on sam siedzi na krawędzi urwiska. Już miałam się
przeturlać, gdy przytrzymał mnie ręką.
- Chcesz spaść?
- Nie.
- To nie próbuj uciekać w taki sposób. - sięgnął za siebie, po
dwa pudełka. Zrezygnowana usiadłam i bez słowa przyjęłam swoją
porcję. Nie patrząc na to co jest w środku chwyciłam za
plastikowy widelec i zaczęłam jeść.
- Parzyyy! Wody! - krzyczałam niewyraźnie wystawiając język.
Przełyk palił mnie niemiłosiernie, a Kuchiki nic sobie z tego nie
robił.
- Faktycznie wydawało mi się, że jakieś mdłe to chili. Chyba
pomyliłem pojemniki. - podał mi wodę i kromkę suchego chleba.
Chwyciłam chleb. Co jak co, ale woda tylko nasyci pieczenie. Kiedy
w końcu doszłam do siebie, szlachcic bez słowa zamienił nasze
porcje.
- Naprawdę cię kiedyś zabiję. Jak mogłeś się tak pomylić?!
- Trzeba było patrzeć co wkładasz do ust. Nawet kolor jest różny.
- w tym akurat miał rację. - Chociaż to twoje spaghetti nie jest
takie złe. - podkradł mi kilka makaronów.
- Ej! To moje żarcie! Zajmij się swoim! - uderzyłam go wolną ręką
w ramię.
- To kiedy mam przyjść na twoje pierwsze danie? - zapytał ze
stoickim spokojem.
- Weź mnie nie nerwuj...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz