środa, 13 sierpnia 2014

Rozdział 41

Nyaaaa, wybaczcie opóźnienia, ale Anglia, siostrzenica i paskudna pogoda odbierają mi wenę i chęci do życia...
I jestem tutaj samotna, niech ktoś Serka wspomoże mentalnie, bo psychika mi siada...
Może chociaż wam się mordki uśmieją czytając o nowych przygodach Fuyumi.
Z dedykacją dla pewnego Gumisia, który niecierpliwie stał nade mną z batem i popędzał pisanie...

Muzyka do rozdziału to kolejno:
Nightwish - While Your Lips Are Still Red
Lordi - Would you love a monsterman

~~*~~

Obudziły mnie promienie słońca. I cisza. Hiyakuma zapewne wyłączył wieżę, kiedy zasnęłam. Podniosłam się do siadu, czując delikatne mrowienie na skórze. Szybko obejrzałam ciało, ale nie znalazłam żadnych śladów pazurów Grimmiego. Ten sen był odrobinę zbyt realistyczny. Potarłam dłonią senne majaki, ale uczucie nie zniknęło. Otrząsnęłam się, ignorując dziwne wrażenie. Spoglądając w okno, machinalnie przeczesałam palcami włosy. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że moja lewa ręka jest w pełni sprawna. Spoglądałam na nią, obracając ją przed oczami, jakby nie należała do mnie. Z nikłym uśmiechem zwróciłam wzrok ku oknu. Kwatera była na pierwszym piętrze, ale oba okna znajdujące się pod moim były zakratowane. Moje ciało zastępcze leżało spokojnie pod ścianą, zachęcając do używania.
Nie zastanawiałam się zbytnio. W szafie znalazłam duży plecak, gdzie po chwili szarpania została schowana katana. Do kieszeni schowałam skradzione ze sklepu mp3, na które przy pomocy wieży przegrałam zawartość płyt. Przerzuciłam plecak przez okno i upuściłam go w miarę delikatnie, czego nie można było powiedzieć o jego lądowaniu, bo Hiyakuma wrzeszczał, że starszych się szanuje.
Przerzuciłam obie nogi przez parapet, obracając się na brzuch i szukając stopami punktu oparcia. Nie znajdowałam nic, więc zsunęłam się tak, że wisiałam na rękach. Po chwili wleczącej się w nieskończoność udało mi się wsunąć stopę w kratę okna poniżej. Oddychając głęboko i pokładając ufność w swoim szczęściu, puściłam parapet. Gwałtownie poleciałam w tył, ledwo powstrzymując krzyk. Byłam już pewna, że się nie uda, gdy rąbnęłam plecami o kraty. Nogi miałam zgięte w kolanach, by nie połamać kości ani nie zerwać ścięgien. Stopa w której pokładałam nadzieję, że zablokuje się w kracie w czasie tego ruchu, faktycznie to zrobiła. Pozostało tylko ją uwolnić. Wisiałam głową w dół, jakieś półtora metra nad ziemią, więc jeden nieostrożny ruch i mogę stracić zęby.
Po pierwsze chwyciłam się jedną dłonią kraty i podciągnęłam. Drugą dłonią chwyciłam się trochę wyżej i powoli wyciągnęłam stopę. Zawisłam na obu rękach, z nogami dyndającymi pół metra nad ziemią. Odpychając się od krat skoczyłam i wylądowałam w miarę pewnie na nogach.
Zarzucając plecak na ramiona pośpiesznie oddalałam się od kwatery. Ze słuchawkami w uszach niezbyt zwracałam uwagę na otoczenie, dopóki na środku mojej drogi nie usiadł prowokacyjnie biały kot. Patrzył na mnie z wyzwaniem, machając ogonem z prawej na lewą i z powrotem. Ogonem z niebieską końcówką. Burashi? Zmarszczyłam brwi, prychając z niezadowoleniem i ruszyłam w jego kierunku. Kot wskoczył na najbliższy murek, a z niego na moje ramię, wbijając pazury w plecak.
Kierowana przez kota, który pokazywał mi kierunki drapiąc moje ramię, zawędrowałam do parku na obrzeżach miasta. Był zarośnięty i opuszczony, z poprzewracanymi ławkami leżącymi w chaszczach. Kojarzyło mi się to z czymś, ale gdy próbowałam się skupić, skojarzenia umykały.
- Więc co chciałeś mi pokazać, sierściuchu? - zapytałam Burashiego, który zdążył już ze mnie zeskoczyć i rozłożyć się w słońcu na jednej z ławek. Nie spojrzał na mnie, odwracając łeb z pogardą. Już miałam kopnąć go za wyprowadzenie mnie na manowce, gdy w krzakach po drugiej stronie parku coś zaszeleściło.
Szybciej niż byłoby to możliwe dla człowieka wyjęłam z plecaka katanę, i szarpnęłam sayę, odrzucając ją na bok i kierując ostrze ku źródłu dźwięków. Ku mojemu szokowi zza krzaków, z odrobinę poszarpanymi ubraniami, wyszli niektórzy członkowie Espady. Zaliczyłam opad szczęki widząc poprawiającą ubranie Harribel, wściekłego Nnoitrę dogadującego Ulquiorze i Szayelowi i ziewającego Starrka z próbującą go rozruszać Lilynette. Wszyscy nosili gigai ukrywające ich maski i reiatsu.
- Tier! - rzuciłam się w jej stronę, wsadzając w międzyczasie katanę za pasek spodni. Wtuliłam się w jej ogromne piersi, czując jak dociska mnie do siebie. - Jak ja za tobą tęskniłam... Jakim cudem tu jesteście?
- Ja za tobą też, Tora. Aizen pozwolił nam wpaść i przekazać ci pozdrowienia. Podobno niedługo dostaniesz pozwolenie na rozpoczęcie misji. - czułam na sobie spojrzenie Szayela. Przewiercał mnie wzrokiem, chrząkając znacząco. Oderwałam się od Harribel, zbliżając się do naukowca.
- CO JEST Z GRIMMJOWEM?! - wrzasnęłam, zaraz po tym strzelając Ósmemu soczystego liścia, po którym cofnął się dwa kroki. Nnoitra trzymał go za ramiona, unieruchamiając, na wypadek, gdybym chciała się jeszcze powyżywać.
- Tora-san... - jąkał się Szayel. Reszta przyglądała mu się w ciszy. Nawet Burashi milczał, wskakując z powrotem na moje ramię i patrząc na niego złowrogo różnokolorowymi tęczówkami.
- Grimmjow stracił lewą rękę i swój numer. Za atak na ciebie. - wyjaśnił w końcu Ulquiorra. Kot z miauknięciem przeniósł się na jego ramię.
- Jego ręką już się zająłem... - wtrącił naukowiec, nie znajdując jednak moich przeprosin.
- Ale... Ale to wcale nie było tak! - zawołałam, czując zbierające się pod powiekami łzy. Harribel przygarnęła mnie do siebie, pozwalając się wypłakać i gestem odganiając pozostałych. - To moja wina, przeze mnie Grimmi... Grimmi stracił, stracił... - wybuchnęłam płaczem, znowu wtulając się w biust Trzeciej. Nic nie mówiła, pozwalając się mi wypłakać i nieskładnie opowiedzieć całe zdarzenie, naginając lekko fakty. Nie chroniłam zatem Kuchikiego jako kapitana, tylko, próbując powstrzymać Rukię, sama wypadłam zza naszej osłony.
- Biedna Tora... - Tier głaskała mnie po włosach, by po chwili odsunąć mnie od siebie i zlustrować z góry na dół. - O, masz Zanpakutō. Potrafisz już go uwalniać? - zmieniła temat, czym zachęciła pozostałych do podejścia z wcześniejszej bezpiecznej odległości.
- No ba, że potrafię, za kogo ty mnie masz? - uśmiechnęłam się szeroko, chwilowo spychając w dal myśli o Grimmjowie. Wyciągnęłam zza paska katanę i dmuchnęłam na końcówkę rękojeści, unosząc miecz przed twarzą. - Nē, Hiya-chan, asobou... - mruknęłam.
- Walcz ze mną, chcę się odegrać za poprzedni pojedynek! - wrzasnął Nnoitra, szykując się do zrzucenia gigai. Uderzyłam go w głowę zamarzającym Zanpakutō, w ostatniej chwili posyłając go w gigai na ziemię.
- Jeśli teraz się ujawnisz to wszyscy będziemy musieli stąd zwiewać. A zwłaszcza ja. W obecnej chwili nikomu z nas nie są potrzebne kłopoty. - rzuciłam sucho. Moja dłoń pokryła już się lodem, mogłam się więc popisać moim shikai. Dotknęłam czubkiem ostrza wolnego kawałka ziemi obok siebie, patrząc zafascynowana na wyrastającego lodowego wojownika. Twór odwrócił się w moją stronę i przyklęknął na jedno kolano, kłaniając mi się i zastygając w tej pozie.
Hiya-chan, czy mogę stworzyć inne formy, które będą potrafiły się ruszać? Oczywiście, malutka. Jakie tylko sobie wymyślisz. Uśmiechnęłam się do siebie, uśmiechem Grimmjowa. Espada widząc wyraz mojej twarzy odsunęła się kilka kroków. Po kilku dotknięciach ziemi ostrzem dookoła mnie pojawiło się stado lodowych tygrysów. Sześć sztuk potężnych zwierząt otoczyło mnie i położyło się, broniąc dostępu do mojej osoby.
Gdzieś na granicy wyczuwania poruszyło się dobrze znane mi reiatsu. Arrancarzy dookoła mnie zastygli w bezruchu, wyczuwając to samo co ja. Skinęłam głową w stronę z której przyszli, dając im znak do odwrotu. Ulquiorra zamiast tego otworzył gargantę i spojrzał na mnie, przepuszczając pozostałych przodem. Burashi na jego ramieniu ocierał się głową o róg maski.
- Grimmjow niedługo się obudzi, ale wątpię czy jest coś co przywróci mu miejsce w Espadzie. - spojrzałam na Czwartego przez łzy.
- Po prostu przyślij go do mnie. W gigai. - Cifer westchnął i wszedł do garganty, zamykając ją zaraz za sobą.
Odwołałam lodowego wojownika. Hiya-chan... Duch miecza pojawił się z pytaniem w oczach. Zanim odważyłam się zapytać długo formowałam pytanie w myślach, siadając na ziemi i opierając się o jednego z lodowych zwierzaków. Hiyakuma poszedł w moje ślady, siadając po drugiej stronie okręgu i również opierając się o mój twór. Reiatsu wciąż się zbliżało, przyspieszając.
- Czy potrafiłbyś go... uleczyć? Przywrócić mu jego numer? - zapytałam Zanpakutō, tak cicho, ze prawie niesłyszalnie.
- Nie wiem, maleńka, nie jestem w stanie powiedzieć nic pewnego. - zagryzłam wargi, słysząc to. - Możemy spróbować, jeśli ci na tym zależy. - poderwałam się i uwiesiłam na jego szyi, tuląc się policzkiem do jego policzka.
- Jesteś przekochany. - poklepał mnie dłonią po głowie, po chwili zmieniając ten ruch w głaskanie. Mruczałam wprost do jego ucha, wtulona w niego, gdy tygrysy dookoła nas zacieśniły swój krąg.
Nagle Zanpakutō podniósł się i podał mi dłoń. Znikąd popłynęła melodia, przy wtórze której wczoraj zasnęłam. Jedyna spokojna i powolna w całej dyskografii, na którą naciągnęłam Kuchikiego. Stawiając kroki w tańcu pełnym skłonów i obrotów, gdzie Hiyakuma kierował mnie podsuwanymi obrazami kolejnych figur, ledwo dotykałam palcami dłoni partnera. Kierowana impulsem i zręcznością mężczyzny tańczyłam kolejno na każdym z tygrysów, zmuszając je wszystkie do wstania.
Nieświadomie, pochłonięta muzyką, zaczęłam zmieniać otoczenie dookoła siebie, zamrażając najbliższą dostępną przestrzeń. Hiyakuma dotrzymywał mi w tym kroku, nie pozwalając mi przestać patrzeć mu w oczy. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie tańczę już na tygrysach, ale stoję na ziemi w otoczeniu sześciu panter. Park też nie był parkiem, a salą tronową Las Noches.
Mój oddech zamieniał się w parę, gdy lustrowałam nowe otoczenie, zauważając kolejne szczegóły. Każdy arrancar z Espady siedział w którejś z niby jaskiń zdobiących salę, niewidoczny na pierwszy rzut oka. Moja była pusta. Używając shunpo znalazłam się obok lodowej rzeźby Grimmjowa. Jedna z panter skoczyła za mną i położyła się obok. Hiyakuma zniknął, zapewne wracając do mojego wewnętrznego świata by odpocząć.
Siedząc w seiza, oparłam się głową o ramię brata i głaskałam lodowego zwierzaka, który nie protestował, gdy zmieniałam jego wygląd według własnej wizji.
- Would you love a monsterman? Could you understand the beauty of the beast? - nuciłam pod nosem, kończąc proces tworzenia. Po chwili pantera spojrzała na mnie, kiwając ogonem na boki. Sugerowałam się tym co pokazywali mi Ulquiorra i Szayel, jeszcze w czasie pobytu w Las Noches. Moja pantera była więc mniejszą wersją Grimmjowa jako adjuchasa. Przez posiadanie tylko jednego koloru nie można było odróżnić czerni i bieli w porównaniu do oryginału, ale maska okrywała łeb zwierzęcia, a nakładające się na siebie pasy, przypominające kościane, chroniły skórę. Kręgosłup okrywała dodatkowa tkanka, wybrzuszająca się nad nim.
Uznając dzieło za skończone, machnęłam ręką, by pantera odeszła. Wyczuwając zbliżające się zbyt szybko reiatsu, pozwoliłam pomieszczeniu rozpaść się na lodowy pył, sama zeskoczyłam pomiędzy pantery. Sześć lodowych rzeźb otoczyło mnie, broniąc przed przybyszem, którym okazał się nikt inny jak Kuchiki.
- Fuyumi, możesz mi powiedzieć co ty wyprawiasz? - spytał zamiast przywitania, lustrując wzrokiem park pokryty szronem i lodem.
- Odpoczywam i cieszę się cudownie uzdrowioną ręką, nie widać? - pomachałam mu lewą ręką. - I popatrz co umiem zrobić! Śliczne są, prawda? - wskazałam na pantery, zgromadzone dookoła mnie i warczące bezdźwięcznie. Kuchiki wyglądał na załamanego.
- Jeśli chciałaś iść do zoo wystarczyło powiedzieć, a nie tworzyć sobie własne.